wtorek, 15 maja 2018

Wstyd. Naprawdę wstyd!




W kinie nie byłam ze sto lat.

A tak naprawdę przestałam chodzić wtedy, gdy mój nastoletni syn powiedział:

- Mamo, już więcej z tobą nie pójdę.

To wtedy odbyło się moje pożegnanie z Harrym Potterem.



I tak minęło ponad 10 lat.

Szlagiery filmowe oglądaliśmy dopiero wtedy, gdy puszczono je w necie lub w TV.

Czasem zganialiśmy ten stan kinowego deficytu na brak czasu. Zapewne była to wygodna wymówka.





Niedawno brałam udział w konkursie, w którym wygraną były dwa vouchery do kina.

Wygrałam, ucieszyłam się i postanowiłam, że pójdziemy z mężem.

Jakoś się nie składało – a to czasu nie było, a to repertuar nie ten, a to gdy mąż był w domu, to ja w pracy. A czas płynął…





Gdy do końca ważności karnetu został tylko tydzień, poinformowałam męża:

- Musimy pójść. Szkoda, żeby karnet przepadł.





Mąż nie był w kinie tak samo dawno, jak ja. A chciał nie być jeszcze dłużej. Jakoś nie palił się do tego pójścia, choć przed laty potrafił pójść 20 razy na jeden i ten sam film.

Pamiętacie, jak przed 40-tu laty wyglądało wyjście do kina?

Starsi zapewne pamiętają. Młodszych oświecę:

- na seans trzeba było wyjść dobre dwie godziny wcześniej, żeby w ogóle móc wejść na film.

Kolejka za biletami przypominała tę z czasów komuny, gdy do sklepów rzucono jakiś towar.

Tłok, ścisk, a potem przepychanie się do bileterki, która wpuszczała do środka. Kino było zapełnione do ostatniego miejsca. Niektórzy siedzieli na schodach.

Im trudniej, tym chętniej – zapewne wielu przyświecała wtedy ta idea.





Wybrałam film, dzień, godzinę.

Po starym kinie nie zostało ani śladu. Wybudowano nowe, nowoczesne, gdzie miejsca można zarezerwować przez Internet.

Jakżeż zaskoczył mnie fakt, że na seansie  bywa czasem tylko kilka osób.





Życie płata czasem figle, więc mąż „dostał małpiego rozumu” i się obraził.

Jak małe dziecko.

- Nie pojadę z tobą do…( i tu padła nazwa pewnego kraju) i do kina też nie pójdę – powiedział w złości.

Konsekwencją obrażenia jest to, że człowiek strzela focha. Byłam przygotowana na taką ewentualność. Zadzwoniłam do MM (mamy Młodej).

Bardzo chętnie zgodziła się pójść do kina. Nie była 30 lat!

Trochę pobiła mnie w tym stażu „niebycia”  w kinie.



W dniu, w którym miałyśmy pójść do kina, mówiono w TV o tym filmie. Miał bardzo dobre recenzje. Mąż zdążył się „odbrazić” i kiedy usłyszał opinię na temat filmu, miałam wrażenie, że chętnie poszedłby na seans.

- Sorry. Obiecałam MM. Dla mnie „nie” oznacza nie. Trzeba brać odpowiedzialność za swoje słowa i zachowywać się, jak dorosły…





Ta cała słowna otoczka, jest tylko wstępem, bo o coś innego tu chodzi.

Dotarłyśmy do kina. Faktycznie widzów można było policzyć na palcach obu rąk.

Gdy czekałyśmy na projekcję, do sali weszło troje ludzi.

Weszło, to za dużo powiedziane. Jeden wjechał. Na wózku inwalidzkim.

Para zdrowych ludzi rozejrzała się po wnętrzu kina. Obserwowałam w necie postępy rezerwacji na sali i domyśliłam się, że trójka przybyłych powinna usiąść obok nas, na samej górze.

Chwilę debatowali i zdecydowali usiąść na dole. Zdrowy mężczyzna wyjął tego z wózka.

Posadził go na fotelu. Mebel zatrzeszczał pod naporem bezwładnego ciała.

- Wstyd – pomyślałam. – Wstyd, żeby w nowoczesnym kinie nie było podjazdu dla niepełnosprawnych!





Film był dobry.

Bardzo dobry.

Pokazywał istotę ludzkiej natury, choć niektórzy twierdzą, że Małgorzata Szumowska reżyserująca film, "się czepia". 









Nie o filmie zresztą miało być, lecz o braku udogodnień w kinie dla niepełnosprawnych.  
Do dziś sobie myślę, gdzie by usadzono sparaliżowanego człowieka, gdyby kino było pełne? 😔 
Przecież każdy ma swoje miejsce...