- Mam doła - rzekła pewnego dnia koleżanka.
Któregoś dnia inną dopadła depresja. Przynajmniej tak twierdziła.
-
A ja nie mam depresji - rzekłam - żeby ją mieć, musiałby zaistnieć
jakiś szczególny powód. Gdyby wydarzyło się coś strasznego...
Obie dziewczyny są rozchichotane, lubiane, szukają towarzystwa ludzi i dobrze się wśród nich czują.
Znam
stan depresji: "przyrośnięcie" do fotela lub łóżka, totalny stan
beznadziei, ciągły smutek (pomimo słońca za oknem), poczucie bezsensu
każdego podejmowanego działania, paraliż życia. Taki stan wymaga środków
farmakologicznych. Zazwyczaj także pomocy lekarza psychiatry. To
choroba duszy, której efektem są także problemy natury somatycznej.
Mam
wrażenie, że media, które często poruszają temat depresji, zaczynają
być wyznacznikiem naszej nadinterpretacji złego samopoczucia.
Czy można wpaść w depresję, bo "nie ma się co na siebie włożyć" lub "za oknem barowa pogoda"?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz