Już w czasie pierwszej wizyty musiałam wysłuchać litanię narzekań pani doktor, „z czym ja w ogóle przychodzę”…
Przyszłam z kilkoma badaniami, które wykonałam na przestrzeni około 15 lat.
Wcześniej walczyłam o skierowanie u swego lekarza POZ, z którym przekomarzanie, czy „na pewno powinnam dostać TO skierowanie”, już wtedy przestało mnie bawić.
Czyżby młody doktor miał ograniczenia w ilości wystawionych skierowań….?
Walczyłam, jak lwica, albo jak penitent przy konfesjonale o rozgrzeszenie. O mały włos bym się nie popłakała ze szczęścia, taki zaszczyt mnie kopnął, że doktor w końcu wystawił to, co chciałam. Radość trwała krótko – w moim mieście, na wizytę u lekarza specjalisty czeka się dwa lata. Nie powiem, żeby mnie nie było stać na prywatną wizytę, ale... niedawno obiecałam sobie, że jeśli nie mam noża na gardle, za leczenie płacić nie będę i basta!
Dość już wydałam kasy na lekarzy wszelakiej maści.
I oto jestem – w placówce, do której szybko się dostałam. Cztery miechy, jak z bicza strzelił.
Za dwa lata człowiek naprawdę może się posunąć, a nie chciałam „się posuwać” w swoim mieście
I oto jestem. Kolejny raz. Pani doktor pewnie mnie nie pamięta z zeszłego roku.
I pewnie nie pamięta swego narzekania, bo właśnie od tego zaczyna, jakbym tego nie musiała słuchać przed ponad rokiem.
- Z czym pani przychodzi? – pyta.
Miałam jej powiedzieć, że z niczym, bo przecież wszystko czarno na białym w kartotece jest.
Kilka dni wcześniej wykonałam potrzebne badanie.
A może powinnam jej powiedzieć, że ze swoim narządem do przeglądu…. Chyba tak będzie lepiej.
- Wizyta kontrolna – mówię. Że też mnie zawsze zatyka na widok białego fartucha! hehehehehe
- Ale ja tu nic nie widzę. W pani kartotece niczego nie ma.
- Może powinnam jakiś pieniądz wsunąć, czy cuś – myślę. Tak naprawdę nie wiem, o co jej chodzi.
Opowiadam po raz kolejny genealogię badania mego narządu.
- Brała pani te badania do domu? – ona znów drąży.
- Ależ skąd! – zarzekam się.
- To ja nie wiem, co się z nimi stało…. – mruczy.
- Ja też nie – dopowiadam w myślach.
- Proszę wstać – ona.
Wstaję.
Maca mnie tu.
I tam mnie maca.
- Była pani chora?
- Ależ skąd – reaguję. Gdyby ona wiedziała w jakim siedlisku chorób przebywam. Nie godzi się samemu chorować ;-)
- Ma pani powiększone….
Wysłuchuję, co mam powiększone.
Siadamy obie. Koniec „macanki”.
- Czy pani cierpi na…? – wymienia.
- Nie cierpię – odpowiadam. Nie cierpię, jak mi się dziecko do brzucha… Co ma piernik do wiatraka, a wiatrak do moich narządów…
Ona patrzy i patrzy w tę moją kartotekę, jakby tam było napisane coś niezwykłego, a tam przecież NIC NIE ma. Sama tak powiedziała.
- A jak się pani nazywa?
Dziwne pytanie, jak na to, że jestem już chwilę w gabinecie.
- …… - mówię.
- A …., to kto?
- Moja synowa.
- Ktoś się pomylił i dopiął badanie synowej do pani kartoteki. – pani doktor dopiero teraz dokonała „eureki”.
- Świetnie. Stąd te "genialne" pytania, które zupełnie mnie nie dotyczą. – myślę.
Pani doktor przewraca kartki, jakby sama nie wiedziała, co z tym fantem zrobić.
- Proszę podejść do rejestracji, pobrać kartotekę synowej i do mnie wrócić.
Genialne w swojej prostocie! Może w końcu odnajdą się moje badania.
Badania się znajdują.
Faktycznie.
U młodej w kartotece.
Czyli ja jestem nią, a ona mną, choć trudno by to tak uprościć, kiedy było bardziej zagmatwane…
Wchodzę do gabinetu, uśmiecham się triumfalnie.
To ja tu muszę wysłuchiwać utyskiwań pani doktor, ledwo próg przekroczyłam, a tu TAKI numer? I to nie z mojej winy?
A czyjej niby?
To właśnie jest ciekawe… :lol: :lol: :lol:
Ładne kwiatki. Dobrze, że poprzestała na obmacywaniu i obyło się bez zbędnych zabiegów.
OdpowiedzUsuńDoktorze ulecz się sam...
Hhihihiih, mogła mi coś wyciąć (niechcący) ;)
OdpowiedzUsuńTeraz już się z tego śmieję, ale wtedy nie było mi do śmiechu.
Dobrze, że jakakolwiek kartoteka była, bo kiedy moja zaginęła, nie było nic. Największy szok przeżyłam, gdy dostałam wyniki badań na swoje imię i nazwisko, a tam rak płuc z przerzutami praktycznie wszędzie.Kiedy przytomnie spojrzałam na dane, okazało się, że zgadza się imię i nazwisko, reszta już kogoś innego. Najciekawsze było to, że moją chorobą też biedaczkę obciążono, bo na pesel i datę urodzenia nikt nie popatrzył.
OdpowiedzUsuńSerdecznie pozdrawiam