sobota, 9 grudnia 2017

Tajemniczy zeszyt czyli krzywizna dająca szczęście - 5.12.2016

Żeby przedstawić Wam historię zeszytu, cofnę się pamięcią do lat 90-tych.
Byliśmy świeżo poślubionym małżeństwem.
Chcieliśmy się sobą nacieszyć, pojeździć tu i tam, a dopiero powiększyć rodzinę.
Jak to się stało, że tuż po ślubie zaczęłam prowadzić zeszyt?
Może już wtedy zaistniała w mojej głowie decyzja, że należałoby zacząć się starać o potomka…

Pierwsze wykresy, które analizowałam, nie naprowadziły mnie na stan mego organizmu.
Może naprowadziłby ginekolog, gdybym wdrożyła go w temat.
Jednak ja uparcie chciałam śledzić zapiski sama, posiłkując się tylko wiedzą książkową.
W końcu tego było za mało, by spłodzić upragnionego potomka.
Z zeszytem w torebce powędrowałam do ginekologa. Ten uzupełnił moją wiedzę, wytłumaczył, jak analizować wykresy.
Z tamtych czasów pamiętam przede wszystkim moją obsesję na punkcie posiadania potomka.
Na szczęście obsesja trwała krótko, bo oto:



...i tak już zostało - linia prowadziła ponad magiczną granicą 37oC.
JESTEŚMY W CIĄŻY! Hurrrrrrrrrrrra!!!
Potwierdził to test wykonany w 48 dniu cyklu.




Faktem jest, że w temacie płodności organizmu, wybrania płci dziecka poprzez działania w odpowiedniej fazie cyklu, pierwszych objawów ciąży; "otrzaskałam się" czytając medyczne książki tak, że mogłabym udzielać porad innym kobietom.
Już nigdy potem nie posiadłam tyle wiedzy na temat kobiecego organizmu.

Ciąża przebiegała różnie. Raz było lepiej, raz gorzej.
Tyłam na potęgę, więc w szóstym miesiącu ciąży zrobiono mi badania USG (wtedy rzadko je wykonywano), żeby wykluczyć ciążę mnogą ( w mojej rodziny zdarzyły się bliźniaki – jako kilkulatki wystąpiły nawet w pewnym polskim filmie ;) ).
Ciąża pojedyncza…czas płynął nieubłaganie.

Do szpitala poszłam tydzień po terminie. Moje rozmiary powiększyły się dwukrotnie.
Mój ciężar ponad 20 kilogramów.
Bóle przyszły nocą. Wkradły się niczym złodziej do mego organizmu.
Do dzisiaj nie mogę się nadziwić, jak mocno można być wyczuloną na swoje ciało.
Takie przeczucie, które nie pozwoli zasnąć, bo coś zaczyna się dziać.
- Siostro, TO się chyba zaczyna - rzekłam o północy.
- A co pani czuje? – zapytała.
- Bóle co piętnaście minut. Czop odpłynął…
Byłam czujna niczym dzikie zwierzę polujące na inne.
Wszystkie zmysły wyostrzone. Kozica stojąca na szczycie góry.
Teraz tylko jeszcze zejść.
Bezpiecznie.

Rano zaprowadzono mnie na porodówkę.
Nie potrafiłam wdrapać się na łóżko – było mi słabo, gdy położna wypisywała mi kartę.
- Rozwarcie małe…Pierwiastka. To zejdzie…- rzekła po badaniu.
To nie było pocieszające.
Kazano mi chodzić po korytarzu.
Przypominałam sobie, co czytałam na temat bóli i częstotliwości ich trwania. Kto w tamtych czasach uczestniczył w lekcjach rodzenia?
I która kobieta miała szczęście, żeby jej mąż był przy porodzie?
Nasz szpital nie umożliwiał takiego wariantu.
Byłam skazana sama na siebie, gdy bóle przychodziły niczym mroczna fala, odrywając mnie od rzeczywistości, a po minucie…błoga cisza, niebyt trwania, radość z posiadania ciała, które nie boli.
Musiało być już blisko, całkiem blisko.
Obserwowałam sekundnik…przybliżał mnie do bólu.
Jakaś kobieta krzyczała.
Inna także.
Bez sensu.
Były postrachem dla innych, które trwały w niemym zawieszeniu między oczekiwaniem na nowe życie, a modlitwą, by mniej bolało.
- Proszę na łóżko – usłyszałam.
Podpięto mnie pod kroplówkę.
Obok krzyczały kobiety.
Fabryka rodzenia.
Jedna przy drugiej.
Łóżko przy łóżku.
Bez sensu.
Rodzą się dzieci.
Na akord.
Odarcie z intymności.
Nikt się nie zastanowił, czy będzie to miało na nas wpływ.
Na naszą psychikę.
Kiedyś…
Pamiętam tę salę do dziś.


Nie, nie mam traumy z tamtych przeżyć.
Obudowałam się szczelnie swoją banieczką szczęścia.
Mały zaczął się przepychać…
- Niech pani nie prze. Dziecko jest duże. Wstrzymać parcie. Trzeba naciąć…- leciały słowa.
Bez sensu było krzyczeć.
Lepiej było roześmiać się z radości.
Lepiej by było.
Nawet dla tych złorzeczących na mężczyzn.
Poczułam taką ulgę, gdy położono mi małego na piersi, że nadziwić się nie mogłam innym rodzącym, że można jeszcze krzyczeć przy szyciu krocza.

Może niektórym kobietom krzyk wszedł w krew?
Jak oddychanie?
Ja już tylko cieszyć się mogłam.
I nie potrafiłam inaczej.


Na korytarzu mąż.
Miał szczęście.
Wpuszczono go.
Wziął zawiniątko na ręce.
Było jego wierną kopią.
Zegar wybił 16:00.
Przed ponad godziną urodziłam syna.

- Byłaś taka szczęśliwa! Zmęczona, ale szczęśliwa – wspominał tamto zdarzenie.

Ten oprawiony w serduszka zeszyt, to przypomnienie zapowiedzi nowego życia.
Taka krzywizna na wykresie, która daje maksimum szczęścia.


 



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz